poniedziałek, 16 października 2017

Leandre! Guy! Fernandez! Liquid Quintet! Watts! Crispell! Edwards! 12th Ad Libitum Festival! And so is history! I tak tworzy się historia!


Każdy akt zbiorowego grania i słuchania muzyki ma swoją historię, swoje genialne epizody, tudzież dla odmiany garść prawdziwych gniotów. Warszawski Festiwal Muzyki Improwizowanej Ad Libitum szczęśliwie od lat unika tych ostatnich i na ogół kreuje wydarzenia artystyczne na poziomie trudno osiągalnym dla innych tego typu inicjatyw w naszym pięknie powykręcanym kraju.

Tegoroczna edycja była jednak wyjątkowa! Trzy dni, osiem koncertów i każdy z nich… zasługuje na najwyższą ocenę. Ze statystycznego punktu widzenia, zjawisko to niemal niemożliwe. W praktyce koncertowej – miało jednak miejsce! Poniżej w kilku reporterskich impresjach, postaram się tę szaleńczą tezę uzasadnić.


Dzień pierwszy

Panów Agusti Fernandeza i Barry Guya znamy doskonale. Na tych łamach padły już nawet stwierdzenia, iż z artystycznego punktu widzenia, obaj muzycy są polskimi rezydentami. Koncerty, płyty (zarówno w przypadku katalońskiego pianisty, jak i brytyjskiego kontrabasisty) są naszym częstym udziałem. Nie zmienia to jednak faktu, iż muzycy nie grali tu jeszcze w składzie dwuosobowym. Sam występ duetu, dla tych którzy doskonale znają muzyków, niczym nie zaskoczył, ale poziom artystyczny, umiejętność kooperacji, dźwiękowa wrażliwość, improwizatorska wyobraźnia wzniesione zostały na tak wysoki poziom, iż czujnik zadowolenia recenzenta osiągnął bez problemu stan maksymalny. Z jednej strony szczypta notacji, mikro scenariuszy, z drugiej furia pomysłów, wytrawnych preparacji i szaleństw improwizatorskich. Jeśli ktoś oczekiwał nostalgii i zadumy typowej dla obu muzyków, gdy realizują się wspólnie w ramach tria Aurora, mógł zginąć z nadmiaru wrażeń. Na bis wszakże muzycy zacytowali bodaj najpiękniejszą melodię z debiutanckiej płyty w/w formacji.




Punkt drugi i ostatni wieczoru otwarcia – grupa warsztatowa polskich muzyków improwizujących pod światłym przewodnictwem Joëlle Leandre (kontrabas) i Krzysztofa Knittela (elektronika). Obok liderów (a może jedynie skromnych przewodników) w składzie grupy – niebywały głos kobiecy (Marta Grzywacz), dwie gitary (Marcin Olak, Wojciech Błażejczyk), klarnet (Mateusz Rybicki), trąbka (Olgierd Dokalski), akordeon (Zbigniew Chojnacki), skrzypce i altówka (Patryk Zakrocki), wibrafon (Dominik Bukowski), fortepian (Łukasz Ojdana) i perkusja (Krzysztof Gradziuk). Krótki, ale jakże misternie skonstruowany w czasie rzeczywistym fragment zbiorowej, kolektywnej improwizacji. Smakowita, nieco kameralistyczna narracja, która miała dwunastu dyrygentów i ani jednego nietrafionego dramaturgicznie pomysłu. Wyśmienite!


Dzień drugi

Skrzypce i kontrabas na pierwszy strzał wieczoru. Dagna Sadkowska przyszła na ten koncert od strony muzyki współczesnej, John Edwards - od strony krwistego i niewymownie pięknego free jazzu/ free improvisations. Połączyła ich skłonność do niczym nieskrępowanej improwizacji. Samo spotkanie było elektryzujące i buchało emocjami, choć narracja w wielu fragmentach balansowała na pograniczu ciszy, kleiła się do wielu jej wymiarów i kolorów. Anglik pokazał kunszt i wirtuozerię, których wielu z nas być może nie spodziewało się, znając jego eksplozywną grę na wszystkich europejskich scenach free. Polka nie była nachalna, często z kobiecą gracją czekała na to, cóż zdarzy się po stronie jej partnera. Efekt muzyczny zadowolił wszystkich.




Angielscy weterani gatunku – Trevor Watts (saksofony) i Veryan Weston (fortepian) grają ze sobą już kilka dziesiątek lat. Są prawdziwie pomnikowymi postaciami free improvisation. Tu rozbudowali swój duet o dwa instrumenty smyczkowe – wiolonczelę i skrzypce, a do występu zaprosili dwie duże młodsze panny, ale już o uznanych personaliach – Hannah Marshall i Alison Blunt. Jeśli ktoś oczekiwał, że napotka free jazz przeniesiony do filharmonii, to zawiódł się srodze. Muzyka kipiała energią, kolektywną i intuitywną improwizacją. Tam, gdzie muzyka współczesna styka się ze zdrowym hałasem, tam także, gdzie free jazz wpada w odrobinę kameralnej zadumy. To muzyczne pola rażenia tego niezwykłego kwartetu! Każdy z muzyków iskrzył pomysłami, a historii mieli do opowiedzenia opasłe tomy. Jeden z dwóch najlepszych koncertów festiwalu!

Na wieczór późniejszy trio, które znamy od lat, ale pewnie na żywo nie widzieliśmy nigdy (przynajmniej w kraju). Amerykańska pianistka Marylin Crispell, kobieta, która wyznaczyła kanon pianistycznej improwizacji u boku Anthony Braxtona, Barry Guy (by the way… świętujący na festiwalu 70-e urodziny!) na kontrabasie i Paul Lytton na perkusji. W tym miejscu w zasadzie można powtórzyć słowa, jakimi skomentowałem koncert Guya z Fernandezem. Bez zaskoczeń, jednakże na poziomie artystycznym osiągalnym dla niewielu. Wielka radość recenzenta, móc zobaczyć Crispell na żywo. Wyśmienita pianistka, jak każdy wybitny muzyk, potrafi zagrać wszystko, ale gra tylko to, co zechce.


Dzień ostatni

Z wielu powodów koncert otwarcia dnia trzeciego był dla mnie kluczowy na tej imprezie. I od razu skomentuję – okazał się najlepszy. Katalońskie Liquid Trio, które na tym koncercie wieściło światu ukazanie się trzeciej płyty, uzupełnione o dwóch znakomitych muzyków z polskim paszportem – zatem niechybnie Liquid … Quintet. Personalnie zaś: Agusti Fernandez (piano, głównie preparowane), Albert Cirera (saksofon tenorowy i sopranowy), Artur Majewski (trąbka i flugelhorn), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) i Ramon Prats (perkusja). Od prawdziwie drapieżnego i wielowymiarowego free improv, po oczyszczającą ciszę, którą muzycy osiągnęli w niebywały sposób, kolektywnie schodząc step by step do ostatniego dźwięku i linearnie ograniczając skalę swoich ekspresyjnych zachowań. Prats grający stopą po werblu, Mazur traktujący smykiem swoją gitarę, która stawała się małym kontrabasem, Majewski z niebywałą umiejętnością wypełniania przestrzeni akustycznej dźwiękami w wysokim rejestrze, Cirera tryskający energią i pomysłami, kluczowy element kongenialnego wybrzmiewania nagrania, gdy pracował na sopranie nie używając ustnika, wreszcie Fernandez, który w każdej sekundzie najbardziej zagmatwanej improwizacji, wiedział jaki zagrać dźwięk. Doskonały koncert!




Duet dwóch kontrabasów - Joëlle Leandre i Barry Guy. Dwie najważniejsze postaci festiwalu, z racji zadań i zakresu obowiązków (każdy po trzy występy!). Nie będę opisywał techniki ich gry, wyobraźni i palety rozwiązań improwizacyjnych. To zawsze najwyższa skala oceny. To nie był koncert. To był spektakl teatralny. Muzycy prześcigali się w pomysłach, w zakresie wzajemnej komunikacji (Barry grał nawet przez moment na kontrabasie Joëlle, choć wcale nie zamieniali się instrumentami!). Finał wyniósł publiczność pod nieboskłon Centrum Sztuki Współczesnej. Guy, nie przestając grać na instrumencie, najpierw ułożył do snu swój kontrabas, a potem już wspólnie z partnerką, kontrabas Leandre. Emocje eksplodowały!

Finał nie mógł nie należeć do tej ostatniej - Joëlle Leandre Tentet. Trochę narracji z partytury, bardziej na zasadzie inspiracji i tworzenia ładu narracyjnego, niż chęci odgrywania gotowego materiału kompozytorskiego. Wybitni muzycy, których nazwisk nie wylistuję w całości, gdyż program festiwalu ich nie opisał, a na koncercie nie notowałem. Może przywołam jedynie tych muzyków, których znałem już wcześniej – zatem Theo i Valentin Ceccaldi (skrzypce, wiolonczela), Alexandra Grimal (saksofony) i Jean Luc Cappozzo (flugelhorn). Szczególnie urokliwe brzmiały instrumenty strunowe, których rola w Tentecie jest fundamentalna. W przeciwieństwie do płyty Can You Hear Me?, którą muzycy twórczo dekonstruowali na koncercie, improwizacja szczęśliwie dominowała nad materiałem skomponowanym. Przywołany wyżej tytuł był przy okazji naczelnym hasłem 12 edycji Festiwalu Ad Libitum.

Tak, słyszeliśmy Cię! I to jak!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz