piątek, 7 lipca 2017

Grimal! Ceccaldi! Duboc! Lazro! Cappozzo! Lasserre! – letnia ofensywa ajlerowska! Trois Couleurs Regle Encore! *)


Wielka francuska ofensywa na polu muzyki improwizowanej trwa w najlepsze! Dziś czas na kolejne dwa smakowite krążki znad Sekwany, oczywiście poczynione w składzie… trzyosobowym!

Nie zabraknie naszego tegorocznego faworyta w każdej kategorii, Benjamina Duboca, znajdzie się także miejsce dla ulubieńca redakcji Daunika Lazro! Wydawnictwo – tym razem - zwie się… Ayler Records. Znamy je oczywiście doskonale, ale być może nie wszyscy pamiętamy, iż założony w Szwecji label, od 2009 roku rezyduje już zdecydowanie we Francji (co zresztą widać doskonale po bieżącym katalogu).

Dwie frapujące ekspozycje dźwiękowe, wobec których emocje recenzenta są jednak dwubiegunowe. Jeśli pierwsza z płyt pozostawiła piszącego te słowa w horyzontalnej pozycji konstruktywnego zachwytu, o tyle druga obudziła w nim duszę nieco sarkastycznego komentatora, który zwykł na ogół głosić prymat improwizacji nad kompozycją. Bywa jednak, iż tego rodzaju recenzenckie ambiwalencje są skutkiem nadmiernych oczekiwań wobec muzyków i ich projekcji dźwiękowych. Być może akurat tu mamy do czynienia z takim zjawiskiem.




Czas i miejsce zdarzenia: 24-26 maja 2015r., Ackenbush, Malakoff, Francja.

Ludzie i przedmioty: Alexandra Grimal - saksofon sopranowy i tenorowy, głos, Benjamin Duboc – kontrabas, głos, Valentin Ceccaldi – wiolonczela.

Co gramy: muzyka improwizowana (all music by the musicians); z pewnością jednak na etapie przedprodukcyjnym muzycy ustalili wiele istotnych szczegółów, co do tego, jak będzie przebiegał proces improwizacji. Ważnym elementem tego przedsięwzięcia artystycznego jest tekst poetycki Giuseppe Penone Respirer L’ombre, który został wykorzystany, co prawda bez zgody autora, ale za to niezwykle spontanicznie i z głęboką admiracją dla jego wartości.

Efekt finalny: siedem fragmentów z tytułami, łącznie trwających 58 minut, wydanych w czerwcu br. przez Ayler Records, pod tytułem Bambú. Podmiotem wykonawczym są muzycy, wymienieni z imienia i nazwiska w kolejności, jak dwa akapity wyżej.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Toucher. Dotknąć. Szokująco intensywne, wyjące smyki na dwóch masywnych strunowcach, stanowią niezbędne tło dla zmysłowej melorecytacji tekstu poetyckiego w wykonaniu Alexandry. Tajemnicze intro wyposażone w gigantyczny ładunek emocji (ach, ten tembr języka francuskiego!).

Densite. Gęstość. Saksofon sopranowy startuje w bardzo wysokim rejestrze (może to nawet sopranino). Duboc i jego kontrabas dudnią z oddali i nie mają dobrych intencji. Tulą się do eksplodującego saksofonu, jak szarańcza u progu zbyt gorącego lata. Wiolonczela też iskrzy przeładowaniami elektromagnetycznymi. Hałasuje, grzmi, zrywa struny. Ognisty lot ku krzepiącemu zatraceniu. Gardłowe jęki Grimal łączą się w jeden akustyczny miot z kapitulującymi septymami jej dęciaka. Jednocześnie gra i krzyczy! Kontrabas w komentarzu brzmi, jak dziewiętnastowieczna maszyna tkacka, repetując kolosalnym soundem.

Image. Obraz. Gojenie ran po krwawej eskalacji. Otrzepywanie potu, kurzu i czegoś tam jeszcze. Strunowce jadą dołem, niczym dwa zapomniane instrumenty z epoki muzyki dawnej. Ich brzmienie smakuje ciszą, trochę w oczekiwaniu na gniew piekielny. Alexandra czeka. Potem szepcze. Oddycha bezgłośnie. Ślini się w myślach. Recytuje słowa głosem niewinnie skrzywdzonej. Odmienia image przez wszystkie nieistniejące przypadki języka francuskiego. Wiolonczela złowrogo jej wtóruje (zdaje się nawet przeklinać). Kontrabas burczy minimalistycznie (piękne!). Niespodziewany intruz akustyczny, to saksofon tenorowy, który delikatnie, nieingerująco sonoryzuje na boku. Imitacyjnie wkleja się w pasaże obu strunowców. Duboc zaczyna rozszarpywać struny, jego partnerzy postanawiają podkręcić potencjometry. Kameralistyka bezpowrotnie potępionych, która jest tak brutalnie piękna, iż tylko językiem francuskim możnaby to skutecznie zwerbalizować. Z kajetu rozdygotanego recenzenta: ponadgatunkowa perła – intensywna, szczera, bezkompromisowa…

Ombre. Cień. Zaczyna Duboc, molowym, indywidualnym pasażem. Grimal szeleści wargami. Ceccaldi dmie, drży i rezonuje. Śpiew, który jęczy, śpiew, który krwawi – bez otwierania ust. Egzotyczna miniatura.

Empreinte. Odcisk (palca). Najdłuższa historia tej opowieści ewokuje wiolonczelą, która płynie w wysokim rejestrze. Kontrabas traktowany jest smykiem. Kobieta śpiewa głosem dawnym, strojnym, nieco gotyckim. Chorał piekielny. Trzy ciała rzeczywiste muzyków łączą się w trójcę, ale wcale nie świętą. Wiolonczela dodatkowo kręci się wokół własnej osi. Duboc przechodzi na akordy, by po ułamku sekundy wrócić do smyczka. Gada znad gryfu tekst, który nie da się przetłumaczyć na jakikolwiek język świata. Instrument Ceccaldiego wyje, skrobie, eskaluje. Grimal powraca z kolejną wykręconą wokalizą. Ta narracja wręcz cierpi i to trochę na średniowieczny sposób. Ten religijny spektakl, pozbawiony ideologii, brzmi jak dawny rytuał ciszy i dźwięku. Z minuty na minutę intensywność dźwięku każdego instrumentu (i głosu!) rośnie. Alexandra przypomina młodszą siostrę Lisy Gerard. Szczypta szorstkiej sonorystyki na upalonych strunach zdaje się być niezbędnym dysonansem akustycznym. Powraca saksofon sopranowy, muzyka na moment łagodnieje, jak baranek (może to nawet jednorożec!). Na dokładkę głos ucieka bardzo wysoko i znów eksplozywnie zlewa się w narastającym brzmieniem saksofonu. Strunowce ruszają do galopu! Saksofon nie pozostaje w tyle. Eskalacja smakuje pełnowartościowym free jazzem. Kontrabas i wiolonczela, niczym rozpalone gitary. Finał jak rockowe unplugged!

Adherence a la terre. Przywiązanie do ziemi. Recytacja poetycka (jakże piękny jest język francuski!). Wiolonczela skowycze, kontrabas dramatycznie szeleści. Na moment saksofon tenorowy zostaje zupełnie sam i nie wie, co z sobą począć. W sukurs przychodzą mu agresywne i natarczywe strunowce.

Respirer. Oddychać. Perkusyjny wtręt wiolonczeli (biedne struny!). Wokół panuje jakaś nieokreślona meta otchłań bez cech charakterystycznych. Coś drży, szumi, słuchać tajemnicze kroki. Wokaliza z wysokiego pułapu, niepokojąca i na pewno nieboska. Uroda muzyki krzyczy, dudni, skowycze, tętni i lśni. Na finał bezwarunkowy strunowce plotą soczyste drony. Ostatnie dźwięki są złowrogie, kalekie, napastliwe i bezczelnie prawdziwe. Z kajetu recenzenta: brak wpisów (kajet wypadł mu z rąk).




Czas i miejsce zdarzenia: 17-19 czerwca 2016r., Cappozzone, Luzillé, Francja

Ludzie i przedmioty: Daunik Lazro – saksofon barytonowy i tenorowy, Jean-Luc Cappozzo – trąbka i flugelhorn, Didier Lasserre – perkusja.

Co gramy: połowę płyty stanowi trzyczęściowa swobodna improwizacja Garden. Pozostałe pięć utworów, to kompozycje Duke’a Ellingtona (dwie), Johna Coltrane’a, Alberta Aylera i Jean-Luca Cappozzo.

Efekt finalny: osiem fragmentów z tytułami, łącznie 55 minut, wydanych w czerwcu br. przez Ayler Records pod tytułem Garden(s). Podmiotem wykonawczym są muzycy, wymienieni z imienia i nazwiska w kolejności, jak dwa akapity wyżej.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Sophisticated Lady na start? Duże wyzwanie dla wielbiciela całkowicie wyzwolonej improwizacji. Na szczęście szorstki tembr barytonu Lazro kompensuje zbytnią śpiewność tego zacnego evergreena. Saksofoniście w trudnym znoju improwizowania do Ellingtona pomaga czujny perkusista. Trębacz milczy. Ciekawy smak upalonej dyszy dęciaka na wybrzmieniu. Drugi. Czas na pięciolinię trębacza – brzmi nieco hejnałowo. Znów wsparcie Lasserre’a jest koniecznie. Melodia kapie z palców muzyka, a recenzent czeka na big entry saksofonisty. Po paru chwilach wyczekiwania, sonorystycznie rozgrzany Lazro wchodzi do gry i krwistą solową ekspozycją znacząco podnosi wartość tej części płyty, przy okazji uwypuklając odmienne, w tym wypadku, charakterystyki trębackiego interlokutora (z kajetu złośliwego recenzenta – tylko zawieszonej narracji Joe McPhee tu brakuje!). Daunik co chwilę zmienia tembr swego instrumentu (albo zwinnie podmienia saksofony w trakcie jednego interwału improwizacji). Trzeci. Wreszcie startujemy bez pięciolinii – fragment pierwszy Ogrodów. Baryton siarczyście burczy, niestety trąbka nie jest w stanie zaimponować mu niczym oryginalnym. Perkusista bije w dzwon, być może jest tuż po lekturze klasyka Hemingwaya. Współczesna kameralistyka, odrobinę bez ognia i temperamentu. Lasserre szczęśliwie ciągle miesza w narracji, dokłada do ognia, podszczypuje dramaturgicznie starszych kolegów. Efektem jego wytrwałych działań są próby dynamizacji improwizacji, szczypta iskier spod bębna basowego. Improwizacja w kolektywie nie do końca się zazębia, dlatego ucieczka całej trójki w sonoryzm zdaje się być zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem. Czwarty. Ballada wczesnego Coltrane’a – tenor Lazro nawet piękny, zwinnie podaje temat, znany od czasu epoki kamienia łupanego. Drummer swinguje, a jakże! Trębacz najpierw przysłuchuje się, a potem przejmuje ster i kręci zwinną solówkę na swoim delikatnie (wreszcie!) rozgrzanym blaszaku. W roli komentatora Lasserre, który skromnym drummingiem doprowadza Lament Cioci Loni do finałowego wybrzmienia. Piąty, czyli ogrodowe igraszki, odsłona druga, najkrótsza. Delikatnie dronowa, sonorystyczna narracja (znów jakość oddechu jest udziałem najstarszego z muzyków). Szósty, czyli Duchy Aylera. Tenor brzmi jak alt, hymnicznie i dostojnie, wszak to klasyk króla free jazzu. Trąbka w roli papugi, perkusja – jazzowego zwierza. Być może ta ekspozycja nic nowego do naszej wiedzy o Aylerze nie wnosi, ale w drugiej części, po dedynamizacji, dostarcza sporo smaczków, głównie ze strony barytonu, który ratuje ten pasus nadmiarem plusów. Siódmy, czyli Ogrodów odsłona finałowa. Na początek duet trąbki i perkusji. Takie tam pogawędki o pogodzie, nie mniej Cappozzo wreszcie grzeje krew w żyłach recenzenta i tym, jak gra, i tym co gra! I zwinny flow, i ciekawa sonorystyka. Lazro wkręca się w najlepszy fragment płyty (improwizacja uber alles!) dopiero po kilku minutach. Chytrze przejmuje inicjatywę, dominuje i dręczy kolegów wyśmienitą palcówką po śliskich dyszach. Dzieje się! Lasserre niespodziewanie - na talerzach - zgłasza zdanie odrębne i nakazuje kolektywną i pełnowymiarową wymianę zdań, bez akcentów melodyjno-rytmicznych. Muzycy szukają nowych płaszczyzn porozumienia i są w tym wyjątkowo skuteczni. Zwalniają tempo, łapią oniryczny klimat i brną ku finałowi w skupieniu. Być może wybrzmiewają odrobinę za długo. Ósmy, czyli finał i kolejny gniot Ellingtona (Hop Head). Solo Lasserre’a wprost na jazzowe festiwale, ale wytrawne i kompetentne. Szczypta tematu spod tenorowego i wirująca trąbka, pachnąca lekko sfilcowanym swingiem. Koniec.

Z kajetu dość złośliwego recenzenta: płyta ma dwa oblicza. Blisko półgodzinna swobodna improwizacja w trzech odcinkach, mimo drobnych ambiwalencji, broni się bez zastrzeżeń. Dogrywka (? – płyta powstała w trakcie trzy dni) ze standardami ma walor pytania retorycznego.



*) franc. Trzy kolory wciąż rządzą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz