piątek, 21 kwietnia 2017

Albert Cirera – trzy kolejne kroki: epizod portugalski, rosyjski i… szkocki


Jeśli do tej pory nie zetknęliście się z muzyką Alberta Cirery, katalońskiego saksofonisty, od paru już lat rezydującego w Lizbonie, to dobitnie świadczy to o tym, iż w ogóle nie czytacie Trybuny Muzyki Spontanicznej!

Fakty bezsporne, dotyczące muzycznej biografii muzyka i jego dość już bogatej fonoteki, jak na 36 wiosen na karku, poznać można było przy tej okazji. Inne ważkie i bieżące wydarzenia w dyskografii muzyka można eksplorować klikając choćby w to miejsce lub tamto miejsce .

Dziś przed nami trzy najnowsze wydawnictwa z udziałem Cirery, wszystkie datowane na rok 2017 (jedno premierę miało bodaj w ostatni poniedziałek). Saksofonista nie będzie jedynym wspólnym elementem tego improwizowanego trójpaku, zatem ładunek dramaturgiczny dzisiejszej opowieści będzie spory.

Zupełnie przy okazji, omawiając poniższe płyty, możemy śmiało ogłosić kolejną śmierć nośnika kompaktowego! Żadna z nich bowiem nie została udostępniona światu w tej formie – pierwszą możecie nabyć jedynie w formie plików elektronicznych, druga jest… kasetą magnetofonową, trzecia zaś płytą winylową.


Lizbona, 24 stycznia 2016

Okoliczności zdecydowanie studyjne, miejsce i czas podane w tytule. Czterech bystrych muzyków gotowych na wszystko: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Hernani Faustino – kontrabas, Luís Lopes – gitara elektryczna i Vasco Furtado – perkusja. Kwartet rejestruje, a następnie upublicznia pięć fragmentów z tytułami, stworzonych przez nich samych, w drodze dość uporządkowanej dramaturgicznie improwizacji. Całość trwa blisko 47 minut, a trafia do nas pod tytułem Temple Of Doom (pliki elektroniczne, Discordian Records, 2017). Podmiotem wykonawczym są wymienieni z imienia i nazwiska muzycy, w kolejności, w jakiej zostali zaprezentowani kilka wierszy wyżej.




Pierwszy. Skupiona introdukcja tej muzycznej przygody koncentruje się na szorowaniu akustycznych instrumentów, toczonym przy pięknym, onirycznym wsparciu gitary z prądem, realizującej swoją obecność na dużym pogłosie. Cirera ckliwie pętli się na zwojach sopranu, Faustino sunie grubym walkingiem, a Furtado rozgrzewa swoje werble i tomy. Muzycy ze zwinnością wygłodzonych szczurów przechodzą od niezobowiązującego truchtu do pełnowymiarowego galopu. Sekcja jedzie jak rollercaster. Imponujące otwarcie! 

Drugi. Muzycy w silnym zwarciu, przepychają się, poklepują wzajemnie. Lopes utraciwszy pogłos, brnie w kompaktowe synkopy, Faustino przesuwa bloki skalne, a Furtado i Cirera komentują ich wyczyny. Jeśli pierwszy był przykładem liniowej narracji, to drugi jest gęstą układanką, permanentnie rozsypywaną przez indywidualne eskalacje. Krew, pot i łzy – każdy chce tu mieć ostatnie zdanie.

Trzeci. Uspokojenie, choć przychodzi w pełni zasłużenie, nasycone jest lękiem, niedopowiedzeniami i silnie skrywanymi tajemnicami. Albert przebiera maskę trupiej sonorystyki (on tak potrafi!), Hernani włącza rytm, a cała sekcja ponownie goni za niemożliwym. Luis zdaje się być nieobecny, jakby dobijał się z zaświatów na bal, bez zaproszenia. Klimat mało wybrednej zadziorności i brak pustych przebiegów, dynamicznie zagęszczają narrację. Gitara – nie mając wyjścia - czerpie dodatkowe porcje energii z kabla i odpala, nie po raz ostatni na tej płycie, psychodeliczny drive, który nieco tłumi – tak akustycznie, jak i konceptualnie - ambicje pozostałych instrumentów. Albert, mając w ręku rozgrzany sopran, przystaje na warunki Luisa.

Czwarty. Sekcja wyrywa się przed szereg i ryje trajektorię dla tej historii na dwa metry w głąb ziemi. Albert, znów na sopranie, snuje chytrą opowieść, a Luis tradycyjnie czeka na gotowość do odpalenia swojego wiosła. Szuka zapalnika w stercie przesterowanych szumów. Narracja dynamizuje się, ale gitarzysta ucieka w głąb, w niemal dubowy idiom. Gdy sopran wreszcie zapłonie w ekstazie, w tle pogłos i drapieżna psychodelia zmultiplikują się. Cóż za błyskotliwa eskalacja! Sekcja już może liczyć trupy na swojej drodze – Hernaniemu pomaga w tym smyk, Vasco wybijanie rytmu. Wyciszenie zdaje się konieczne i dramaturgicznie uzasadnione – jakże wspaniały moment, pełen niesamowitej synergii w tym czupurnym i nieoczywistym kwartecie (refleksja recenzenta: na ile ten moment został zaplanowany przez muzyków?). Przestrzeń akustyczną wypełniają mikrodrony, zdubowana gitara, subtelne sprzężenia na obręczy bębna basowego. Narracja prawie staje w miejscu. Przez chwilę Luis pozostaje sam, Albert tylko głaska dysze, ściera pot z czoła, a Vasco dotyka talerzy, tak, by ich nie dotknąć. Gitara zdaje się wchodzić na jakiś post-elektroniczny poziom. Odzywa się saksofon tenorowy, trochę dziś uśpiony i mniej wykorzystywany. Wtóruje mu zupełnie nieobliczalna w tym momencie gitara (choć po prawdzie gra ledwie dwa dźwięki i zwinnie repetuje). Sekcja wymownie milczy, ale to jedynie pozór. Jest już zwarta i gotowa, by podjąć kolejne wyzwanie – odnaleźć drogę wyjścia z tego improwizacyjnego labiryntu (refleksja recenzenta: ciekawe, jak przebiegałaby ta muzyka, z tym saksofonistą i takimż gitarzystą, gdyby wspomagała ich sekcja bardziej wrażliwa na niuanse brzmieniowe?). Czwarty, najdłuższy, prawie 19-minutowy, finalizuje się bardzo leniwie. Muzycy dygoczą, mając wciąż maksymalnie wytężone źrenice, jakby za chwilę miało począć się nowe życie. Subtelna akustyka ginącą w chmurze gitarowego dubu. Wyjątkowe!

Piąty startuje na ostro i z przytupem. Diabolicznie! Noise’owo! Free jazz na 120%, z rockową gitarą, w klimatach dobrze upalonego Thin Lizzy! Ekstremalnie rozgrzany, emocjonalnie oszalały Cirera wciąż atakuje lewą flanką, podczas gdy prawą sunie trudna do opanowania gitara Lopesa. Sekcja rżnie środek i nie daje chwili wytchnienia. Każdy z muzyków snuje tu jakby swoją opowieść, ale kompatybilność elementów składowych tego kwartetu jest bezdyskusyjna. Ekspresja! Ogień! Fire Music! Cisza po wybrzmieniu ostatniego dźwięku aż skwierczy….


St. Petersburg, 13 kwietnia/ Moskwa, 14 września 2016

Przemierzamy wszerz cały niemal kontynent europejski, by zameldować się w Petersburgu, na studyjnym spotkaniu tria w składzie: Ilia Belorukov – saksofon altowy, elektronika, Konstantin Samolovov – perkusja i Luis Lopes – gitara elektryczna, efekty. Jeśli to wydarzenie miało miejsce w kwietniu, to zaraz potem będzie już wrzesień, Moskwa i koncert innego tria: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Ramon Prats – perkusja (ci dwaj zwykle występują jako Duot) i Dmitriy Lapshin – kontrabas. Po kilku miesiącach oczekiwania oba incydenty dźwiękowe lądują na jednym wydawnictwie – kasecie magnetofonowej Split (Spina!Rec, 2017), firmowanej nazwiskami wszystkich sześciu muzyków. Tytuł kasety bynajmniej nie ma konotacji chorwackich, a jest jedynie zwyczajowym określeniem wydawnictwa, które łączy w sobie oddzielne podmioty wykonawcze - każdy na osobnej stronie analogowego nośnika (kanon na scenie hardcore/ punk, jakieś 25-30 lat temu).




Strona A. Dwa fragmenty opatrzone tytułami, przykuwać będą naszą uwagę przez niespełna 26 minut. Muzycy od pierwszego dźwięku zabierają nas do krainy hałasu, przesterów i progresywnego drummingu. W procesie budowania dźwięku, w stanie niezwyklej symbiozy odnajdujemy Lopesa i Belorukova, przy czym recenzent ma wrażenie, iż częściej generują oni muzyczne pasaże korzystając z elektroniki, niż z przypisanych im żywych instrumentów. Pomiędzy nimi, odnajdujemy delikatnie zagubionego perkusistę, który szuka akustycznej szczeliny, by w jakikolwiek sposób zaistnieć w tym nagraniu. Po kilku minutach, doświadczamy skromnego zawieszenia tej stricte noise’owej narracji, dzięki czemu recenzent ma na czym zawiesić pióro, a aura całości robi się nieco mniej ambiwalentna. Zmyślne preparacje perkusisty (bo ma przestrzeń!), intrygujące pląsy gitarzysty na silnie naelektryzowanym gryfie, niegłupie palcówki na saksofonie – muzyka snuje się leniwie, ale zadziornie, w bardzo elektroakustycznym klimacie (uwaga recenzenta: nieperfekcyjna produkcja, dużo punkowego brudu). Powrót do świata wiecznego hałasu, ogłasza ostrym riffem, wyposzczony saksofon, a chwilowy entuzjazm recenzenta nieco przygasa. Hard-electronics z prostym bębnieniem będą już nam towarzyszyć do końca nagrania. Nieśmiałe preparacje drummera pod sam koniec, potraktować możemy jedynie jako próbę ratowania tego nagrania.

Strona B. Inna scena, inna okoliczność. Mający blisko dziesięcioletni staż, swoisty working band Cirery i Pratsa, czyli Duot, w trakcie wielodniowej trasy po wschodnich krańcach naszego rubasznego politycznie kontynentu. Przystanek Moskwa i lokalny muzyk na dokładkę – Dmitriy Lapshin – uzupełniający zgrabne, free jazzowe trio. Przed nami niespełna 26 minutowy odcinek zatytułowany Porto. Panowie ruszają z grubej rury, od pierwszego dźwięku śmiało wkraczając w jazzową estetykę, dzięki czemu recenzent może złapać akustyczny oddech po elektronicznej masakrze, dokonanej na pierwszej stronie tej zabawnej kasety. What a jazz! Samo mięcho! Cirera zdaje się niezwykle coltranowski w swoim prymalnym zadęciu i semantyce swojej pierwszej eskalacji w trakcie tego krótkiego koncertu (dodatkowo Prats doskonale wie, co robić w takiej sytuacji). Rosyjski kontrabasista wgryza się w kataloński duet, jakby niczego innego w życiu nie robił – dodatkowo jest równie śpiewny i radosny w swej grze, jak akustycznie stanowczy, czym nieśmiało przypomina nam samego Williama Parkera! Nie daje saksofoniście i perkusiście chwili wytchnienia, na co Katalonia mówi stanowcze Tak! Albert precyzyjny, adekwatny dramaturgicznie i niezwykle sumienny w budowaniu ekspresyjnych pasaży saksofonowych. Narracja całego tria jest dynamiczna, spójna i artystycznie jednorodna. Uspokojenie emocji po obu stronach sceny - zgrabnie zaproponowane przez muzyków - jest efektem bardzo skrupulatnego solo kontrabasu, na tle mikrodźwiękowego drummingu. Tuż po nim, wyjątkowo ckliwy Cirera, przy wtórze smyczkowego backgroundu Lapshina, daje sygnał do kolejnej galopady, która smakuje jednak inaczej. Jest bardziej płynna, czupurna, no i jest … sopranowa! A w takich momentach saksofonista jest mistrzem świata! Oczywiście brzmi jak Steve Lacy, ale… z turbodoładowaniem i posmakiem pełnolistnej psychodelii! Wielki finał!


Barcelona, 18 grudnia 2015

Czas na epizod szkocki. Jesteśmy jednak w Barcelonie, tuż przed kolejnymi, nikomu niepotrzebnymi świętami. Trzech dojrzałych facetów w skromnym studiu nagraniowym. Ciągle jest z nami Duot, którego tym razem wspierał będzie Andy Moor, gitarzysta holenderskiej załogi punkowej The Ex! Zapytacie zatem, skąd ta Szkocja? To proste – Andy jest Szkotem.
Po kilkunastu miesiącach od tej rejestracji, trafia do nas winylowe wydawnictwo Food (Repetidor, 2017), dla którego tytułem wykonawczym jest Duot and Andy Moor. Siedem tytułów, 42 minuty muzyki.




Pierwszy. Gitary elektryczna klimatycznie pulsuje, saksofon stawia stemple, a perkusja wyznacza teren dla tej muzycznej improwizacji. Cisza, skupienie, delikatne prężenie muskułów, po chwili przeradzają się w ekskluzywne zwarcia i przepięcia energetyczne. Wolna, swobodna improwizacja iskrzy w zderzeniu z free rockową gitarą, dążącą do noise’owej eskalacji. Argumenty Moora, to siła i natężenie dźwięku, atuty Duotu, to zwinność i lisia przebiegłość. Konsekwencją tej artystycznej ambiwalencji jest ściana dźwięku, tyczona bez specjalnych niuansów brzmieniowych. Gdy Ramon – być może nieświadomie – cytuje drumming Katriny z macierzystego zespołu Szkota, aura robi się istotnie exowska.

Drugi. Albert bierze się w garść i plecie urocze, sonorystyczne grepsy na wyposzczonym sopranie. Andy marzy o dalekich podróżach w oparach skromnej psychodelii, w czym przypomina gitarowe pasaże.. wczesnego Sonic Youth. Ramon wydobywa z torby małą orkiestrę dzwoneczków, która przejmuje ster tej akurat historii. Miniatura, którą wieńczy saksofonista, szukający nietypowych artykulacji, bo to nagranie ewidentnie potrzebuje estetycznego dysonansu.

Trzeci. Odpoczynek w trakcie drugiego przydał się! Typowo exowski atak hałasem, bez ostrzeżenia. Albert ma w ustach chyba sygnałówkę. Ogłasza alarm postnuklearny! Eskalacja jest gęsta, jak świąteczny sos do pieczonej kaczki, może jedynie szkoda, że wysiłek foniczny Cirery grzęźnie pomiędzy strunami szalejącej, punkowej gitary. Jej ostre riffy nie pozwalają na otwartą dyskusję o kierunku rozwoju tej narracji. Gdy saksofon wchodzi na wyższe rejestry (nie ma wyjścia!), rośnie szansa na równowagę sił w tyglu hałasu. Całkiem wyzwolony rebel rock! Brak tu przestrzeni na subtelności. Na etapie wybrzmienia rodzi się jednak okazja na szczyptę fonicznej demokracji w tym prawdziwie bermudzkim trójkącie.

Czwarty. Gitara burczy, a perkusja i saksofon boją się zapytać o ciąg dalszy. Wszyscy plamią się wzajemnie, a Duot ma tu szczęśliwie nieco dialogu do odegrania.




Piąty. Niewinny spokój, klastery gitary, Albert prycha i zapowietrza się. Ciekawa wolta dramaturgiczna – wykluwa się z tej introdukcji prawdziwie spontaniczne improwizowanie, w dotkliwym zwarciu, w półdystansie. W tej sytuacji akustycznej, w tym drobnym zaniechaniu narracji, Moor nie koniecznie musiał wrzucić drugi bieg swojej rockowej maszyny.

Szósty. Rock in! Mamy wrażenie, że saksofon gra fantastyczne frazy, ale nie jesteśmy tego pewni fonicznie.  Po niedługim czasie Ramon zakleszcza synkopę, a Albert wyje do księżyca, dzięki czemu staje się… słyszalny! To zwarcie ma bardzo progresywny charakter, jakkolwiek efekt finalny jest pochodną ograniczonych możliwości artykulacyjnych rockowego gitarzysty.

Siódmy. Albert chwyta się brzytwy. Pięknie sonoryzuje na mokro. Andy zostawia mu więcej przestrzeni na takie ekscesy, dzięki czemu doświadczyć możemy, być może, najbardziej intrygującego fragmentu tego nagrania. Finałowy interwał bowiem ekscytuje, pozwalając przy okazji zapomnieć o kilku niedoskonałych momentach w obszarze pierwszy-szósty. Saksofon po prostu szaleje! Moor, na ugiętych kolanach, zdolny jest jedynie bić brawo pojedynczymi akordami, ale robi to z dużym smakiem, delikatnie hacząc o skale arabskie. Albert i tak go zagaduje, bo to jest jego moment! Ramon komentuje z boku na zestawie skromnych dzwoneczków. Finał płyty zastaje recenzenta w dziennikarskim rozkroku – a gdyby cała płyta brzmiała jak siódmy, jak Gudi?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz