piątek, 29 stycznia 2016

Evan Parker - recenzje zebrane


Derek Bailey & Evan Parker  Arch Duo  (Rastascan)

Na poznawanie wybitnej muzyki nigdy nie jest za późno. Nawet kilkadziesiąt lat po powstaniu nagrania.

Siedemnastego października 1980 roku na Arch Street w Berkeley, Kalifornia, spotkali się dwaj bodaj najwybitniejsi przedstawiciele brytyjskiej wolnej improwizacji. Niepowtarzalny i skrajnie bezkompromisowy gitarzysta – Derek Bailey i uwodzicielski, "bezdechowy" sopranista i tenorzysta – Evan Parker. 70-minutowy koncert podzielony został na pięć części, jedynie dla wygody słuchaczy.




W tymże czasie panowie, choć dzieli ich kilkanaście lat życia, niczym bracia syjamscy plotą swą szaloną opowieść, nie tracąc czasu na zbędne dłużyzny. Potok muzycznej świadomości absolutnie uwolnionych improwizatorów, nieskażony łatwymi skojarzeniami. Prostota zmyślnych komplikacji – jeśli w ogóle coś jest tu proste.

Bailey, jak ma w zwyczaju, gra zarówno akustycznie, jak i elektrycznie, ale to o dziwo w tej teoretycznie spokojniej wersji, bez prądu, osiąga kosmiczną energię. Jego instrument płonie pod wpływem tarcia. Mamy wrażenie, że dźwięki dobywane są z pudła rezonansowego jakby przy okazji. Z pewnością nikt na świecie nie gra tak jak on. Bywają tylko plagiatorzy (niektórzy nawet uzdolnieni – patrz: David Stackenas). W doskonałej dyspozycji odnajdujemy Evana Parkera, w lot podchwytującego każdy pomysł Dereka, który tu delikatnie, jakby niechcąco, jest częściej stroną inspirującą. Jak wielkie jest zrozumienie tych muzyków, silnie intuicyjne (czas reakcji liczymy w nanosekundach), jak znacząca synergia wewnątrz tego duetu, niech podpowie odsłuch podobnego duetu Baileya z Anthonym Braxtonem ("First Duo Concert 1974", Emanem). Poziom energetyczny tych nagrań jest nieporównywalny, choć obie pozycje na mojej półce widnieją zawsze w zasięgu wzroku. Tam chłód intelektualnej przygody (Braxton chyba nie potrafi inaczej), tu wulkan emocji i pasmo filigranowych eksplozji.

Jeśli ktoś ma wątpliwości, na czym polega genialność europejskiego free improvisation, niech sięgnie po tę pozycję. Wątpliwości znikną bezpowrotnie. Także nasze rozumienie piękna w muzyce winno po tym nagraniu ulec poważnemu przedefiniowaniu.


Evan Parker / Barry Guy / Paul Lytton   Zafiro (Maya Recordings)

Ta muzyka, to jak wchodzenie ciągle do tej samej rzeki. Nic nas tu nie zaskakuje, ale wiemy od pierwszej do ostatniej minuty, że obcujemy z dźwiękami niepowtarzalnymi i wciąż chcemy dać się ponieść wirom swobodnej improwizacji Parkera, Guya i Lyttona.



"Zafiro" to najnowsze jak dotąd ujawnienie bodaj najciekawszego tria europejskiego free improvisation ostatnich kilkunastu lat. Evan Parker na sopranie i tenorze, Barry Guy na kontrabasie i Paul Lytton na perkusjonaliach. To wybitne trio ma w dorobku kilkanaście płyt (zaczynając od roku 1983). Współpraca Parkera z Lyttonem, w różnych konfiguracjach, datuje się od początku lat 70., zaś z Guyem od początku kolejnej dekady. Wydawnictwo tu omawiane stanowi zapis koncertu, jaki odbył się w Barcelonie w marcu 2005 r. 52 minuty całkowicie wolnej improwizacji w typowych dla tego tercetu skalach, konfiguracjach dźwiękowych i estetycznych eskalacjach, bez chwili przerwy, gdyż każda sekunda ciszy byłaby tu intruzem nieakceptowalnym. Dla wygody słuchaczy całość podzielona została na dziewięć części. Całość wieńczy blisko dziewięciominutowy bis.

Parker – agresywny, gdy gra na tenorze, oniryczny, gdy sięga po sopran i nie przestaje grać na choćby sekundę (ten człowiek oddycha inaczej). Guy – zadziorny, raz poleruje struny ostrym niczym brzytwa smyczkiem, innym razem szarpie z zapalczywością godną lepszej sprawy, pozostając wszakże w strefie absolutnie czystego dźwięku (swoją drogą akustyczny fenomen, realizowany przez niego także w innych nagraniach). Lytton – człowiek orkiestra, ma z pewnością dodatkową parę kończyn górnych, skutecznie kontrapunktujący każdy pomysł kolegów, organizuje przestrzeń dźwiękową tria, sprawia, iż prawo ciążenia jednak obowiązuje nas wszystkich. Od wspólnego zasiania ziarna niepokoju ("Access Point"), poprzez duety i sola dające niezbędny dla właściwej percepcji całości oddech, do kolektywnych improwizacji w triu, zgrabnie reasumujących ich pomysł na muzykę ("Encore"). Trzy indywidualności w jednym ciele. Synergia. Intuicyjna kooperacja.

Zachęcam do zanurzenia się po koniuszek nosa.


Evan Parker / Barry Guy / Paul Lytton   Breaths and Heartbeats (Rastascan)

Jakkolwiek znaczące nie byłyby moje ambiwalencje towarzyszące przez lata próbie, na ogół nie do końca skutecznej, dotarcia do wnętrza i pełnego zrozumienia muzyki Evana Parkera, to w wypadku płyty "Breaths and Heartbeats" muszę z radością skonstatować, iż jest po prostu zniewalająca. To znaczy – wreszcie do mnie dotarło, wreszcie moja "freejazowa" percepcja zatrybiła i podołała. Wzięli mnie żywcem.


To naprawdę wspaniała muzyka. Zwykłe akustyczne trio, bez jakichkolwiek udziwnień, krnąbrnychzniekształceń i zabaw postprodukcyjnych. Ale i bez jednego prostego dźwięku. Mój nieskomplikowany umysł miłośnika muzycznych komplikacji po prostu eksploduje. Obawiam się, że nie do końca będę Wam w stanie opowiedzieć, dlaczego tak się dzieje.

Trzech weteranów europejskiego free improv, trzech gigantów Wielkiej Improwizacji. Evan Parker na tenorze i sopranie. Barry Guy na kontrabasie. Paul Lytton na perkusjonaliach. Żaden z nich nie wymaga chyba dodatkowych rekomendacji. Razem nagrali wiele płyt. Oto jedna z nich.

Zgodnie z tytułem, "Breaths and Heartbeats" to muzyka z ciała, z krwi i kości, z Oddechu i Bicia Serca. Muzyka jakby wypluwana z wnętrza saksofonu, kontrabasu i perkusji. Trzy tryskające potoki dźwięków, ale doprawdy nic nie dzieje się tu przypadkowo. Wytrawne kontrapunkty, zadziorne falangi kontratakujące z każdej strony głośnika, a także zadumane, acz bardzo krótkie, dosadne wyciszenia. Jeden organizm, mówiący jednym głosem. Pozorny pośpiech, gęstość faktury dźwięków i dziwna boleść między nimi, jakby w głowach muzyków było ich zbyt wiele, jakby ich obecność ciążyła. Uwolnione, uciekają śpiesznie w zakamarki naszych pokoi. I pozostają na długo.

Sesja jednodniowa, z grudnia 1994 r., na krążku zaprezentowana niechronologicznie (jak zeznaje Parker, trzy mini sesje w ciągu jednego dnia postanowili ułożyć kierując się poziomem intensywności gry, nie zaś kolejnością powstawania). Na program płyty składa jedenaście ponumerowanych Oddechów i Uderzeń Serca i na koniec dwunaste, już poza numeracją. Agresywne na początku (Parker jako prowodyr), w środku ewidentnie wyciszone, przyczajone (Guy przy sterze), by na koniec znów zaatakować (trio w jednym wcieleniu).

Są płyty, po których wysłuchaniu nie wiemy co dalej. Jakiż to dźwięk może po nich nastąpić. Bo po nich nic nie będzie brzmiało już tak samo.


Agusti Fernández/ Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton  Topos  (Maya Recordings)

Najlepsze trio europejskiego free improvisation, od czasu do czasu, popełnia płyty z dokooptowanymi muzykami (że wspomnę dwa wydawnictwa z Marylin Crispell, by trzymać się wątku pianistycznego). Tym razem nasze dzielne trio wspiera świetny pianista Agustí Fernández. Rzec można, że nie tylko wspiera, ale niemal wiedzie prym, albowiem jest jedynym muzykiem, który uczestniczy we wszystkich dziewięciu improwizacjach na tym krążku (obok kwartetu mamy też dwa duety i tyleż razy trio). 



Kwartet wszakże jest – jak zawsze na polu wolnej improwizacji – całkowicie demokratycznym tworem. Silnie preparujący dźwięki pianista Fernández, jak zawsze niebywale kąśliwy Guy na kontrabasie (jak on to robi, że tak cudownie brzmi!!!), dosadny Lytton na perkusjonaliach, stosunkowo liryczny (sic!) Parker na saksofonach. Muzyka totalna, choć w wielu fragmentach, jak na kanony tych muzyków, zaskakująco wyciszona. Tylko 50 minut podróży, ale pełen zestaw emocji gwarantowany. Zapraszam serdecznie.


Herb Robertson / Evan Parker / Agusti Fernandéz  Parallelisms  (Ruby Flower Records)

W ubiegłym roku na koncertach w Polsce, teraz na CD, w wersji studyjnej. Wybitne trio trzech wybitnych improwizatorów. Robertson na trąbkach i ich przetworzeniach, Parker na sopranie i tenorze, Fernandez na preparowanym pianie. Synergia absolutna, podana w sześciu odcinkach.




Trzy z nich określone zostały jako improwizacje, trzy pozostałe jako realizacje lidera (tu delikatnie odpływamy w płaszczyzny elektroakustyczne). Jak zwał, tak zwał. Wspaniała sonorystyczna zabawa w wolną improwizację. Smaczki brzmieniowe, kąśliwe dialogi, słowne utarczki. 70 minut nieba w uszach!


Evan Parker Trio  A Glancing Blow  (Clean Feed)

Kolejna doskonała pozycja w katalogu Clean Feed! Evan Parker w ulubionej formule chyba wszystkich saksofonistów, czyli w triu z basem i perkusją. Tu wspomagają go - John Edwards, inny weteran brytyjskiego jazzu i Christian Corsano, młody adept sztuki bębniarskiej, ze szkoły – rzekłbym –psychodeliczno-rockowej. Nie sposób nie oceniać tej płyty w opozycji do najlepszej formacji Parkera, czyli tria z Guyem i Lyttonem. To jednak inna muzyka, zdecydowanie bliższa jazzowi, w czym zasługa głównie sekcji rytmicznej. 



Sam Evan Parker w otwartej formule free, ale jazzu, nie zaś typowych dla siebie wolnych improwizacji. Egzamin zdaje, rzecz jasna, celująco, trochę jakby na przekór tym, którzy zwykli mu wypominać chłód i intelektualizm. Tu jest niebywale gorąco, zamaszyście i nawet kapkę swinguje! Ale ostrzegam mainstreamowych nudziarzy – "A Glancing Blow" to ponad 70 minut zdecydowanie zadziornej, bardzo konkretnej propozycji muzycznej, w postaci dwóch swobodnych improwizacji. Nagrania live, ale nie wiem, gdzie zarejestrowane, gdyż mój egzemplarz CD nie zawiera typowej dla kartonowych edycji Clean Feed wkładki ze słowem pisanym.


Townhouse Orchestra  Belle Ville  (Clean Feed)

Za tę piękną i rozbrajająco szczerą muzykę odpowiada kwartet wybitnych europejskich improwizatorów - Evan Parker (ts), Sten Sandell (p), Ingebrigt Håker Flaten (b) i Paal Nilssen-Love (dr). Dwa sety - na dwóch dyskach - z koncertu we francuskim (?) Belle Ville. Oczywiście - stuprocentowa improwizacja zrodzona w czterech całkowicie otwartych umysłach. Poprzednia ich płyta sygnowana była nazwiskiem Nilssena-Love ("Town Orchestra House"), ale równie dobrze na liście płac mogły znaleźć się wszystkie nazwiska. 



Nie ma w tym nagraniu niczego, czego byśmy się nie spodziewali po tym składzie (co być może lekko temperuje mój poziom entuzjazmu), ale mimo to łechce, kąsa i w głowie słuchacza robi niezłą demolkę. Dla wytrawnych free improvise admiratorów, ale polecam na każdą okoliczność, także zamiast świątecznej kolędy - wszak kiedyś trzeba zacząć kochać taką muzykę!

Teksty powyższe pierwotnie zamieszczone zostały na portalu diapazon.pl w latach 2006-2008


Evan Parker & John Wiese  C-Section (Second Layer)

Wyznaję typową dla zaślepionego fana zasadę, iż warto posiadać każdą płytę Evana Parkera.  Przy czym w zależności od stopnia epokowości nagrania dopuszczam ewentualność posiadania części wydawnictw w formacie Cd-r. Jest też grupa artystycznych ujawnień Evana Parkera, którą posiadam jedynie w formacie mp3, który być może w odległej przyszłości postaram się zamienić na nośnik, aż tak bardzo niedoskwierający tym, którzy słyszą więcej. Dla mniej zorientowanych istotna informacja – pełna dyskografia zacnego 66-letniego dumnego syna Albionu to ponad 250 pozycji.
Póki co, ubiegłoroczne wydawnictwo C-Section, nagrane przez Parkera w towarzystwie Johna Wiese posiadam jedynie w lubieżnym formacie dla głuchych (wersja 320 na szczęście) i wcale nie jestem przekonany, że pragnę bardziej wsłuchać się w te dźwięki (czytaj: kupić kompakt, albo vinyla). Dlaczego? O tym w kolejnych akapitach.



John Wiese, Kalifornijczyk w wieku synów Parkera (o ile ten takich posiada), odpowiada tu za szeroko pojmowaną elektronikę, zarówno starej, jak i nowej daty, Evan Parker zaś tradycyjnie w rękach dzierży saksofon sopranowy i tenorowy. Całość trwa godzinę lekcyjną i podzielona jest na cztery odcinki dźwiękowe opatrzone tytułami.

W moim przekonaniu sukces muzyki improwizowanej polega na wzajemnym słuchaniu się podmiotów wykonawczych, na interakcjach, wymianie komunikatów dźwiękowych (wiem, że Derek Bailey miał inne zdanie na ten temat).  Na C-Section niestety tego nie słyszę, szczególnie dobitnie we fragmencie otwierającym i kończącym krążek (po prawdzie, pozostała cześć płyty to jedynie drobne etiudy). Być może gdyby wydać z tego dwie płyty solowe efekt byłby ciekawszy (ten w wykonaniu Parkera na pewno). Wiese produkuje dużo hałasu (noise!), nie ustaje w ciężkiej walce z materią elektroniczną, ale niewiele z tego wynika. Są fragmenty, gdy Evan Parker musi mozolnie kruszyć ścianę dźwięku, generowaną przez interlokutora i choć sił, i środków mu nie brakuje, to niechybnie jest w tej nierównej walce przegranym. Ale cóż, nie zawsze musi się udać…


Evan Parker  The Topography of the Lungs (Psi Records)

Absolutny kanon freely improvised music (pełna nazwa autorstwa Dereka Baileya). Perła z roku 1970. Spotkanie gigantów, protoplastów muzyki, którą niektórzy z nas ukochali nad wyraz i po wszeczasy.

Wspomniany już Derek Bailey na gitarze (z racji wieku tu pełni rolę ojca lub przynajmniej starszego wujka), Evan Parker na sopranie i tenorze oraz Han Bennink na perkusjonaliach. Choć nie jest to pierwsze spotkanie Baileya i Parkera (odsyłam do Music Improvisation Company z lat 1968-71), także nie ostatnie (kilka osobliwych i znamienitych spotkań w duecie, np. koncert londyński czy „Arch Duo”, o kilku edycjach Company nie wspominając), uznaję je za wyjątkowe i być może najbardziej znaczące. Choćby z racji, że towarzyszy im znakomity perkusjonalista, Han Bennink.



Oryginalne nagranie winylowe ukazało się w roku powstania nagrania, a wydane zostało przez legendarny Incus. Teraz w Waszych rękach wylądowała reedycja tego albumu, wydana w roku 2006 przez Psi, zawierająca dodatkowe dwa fragmenty trwające blisko 10 minut. Pierwotna edycja firmowana była trzema nazwiskami muzyków, reedycja już tylko przez Evana Parkera (który w liner-notes tłumaczy się z tego zabiegu, ale chyba nic go nie usprawiedliwia; być może jedynie fakt, że Bailey zmarł rok przed tą reedycją, uchroni go od wiecznego potępienia).

A zatem sześć improwizowanych fragmentów gęstej do bólu muzyki. Dźwięki rozszarpywane na gryfie gitary Baileya, kontrapunktowane dosadnymi szturchnięciami perkusjonalii Benninka, wreszcie puentowane podmuchami saksofonowych wybuchów Parkera. Pełna swoboda, absolutna kooperacja, kosmiczna synergia. Erupcja trudnych do ogarnięcia zmysłami zwykłego śmiertelnika zasobów samoodnawialnej energii.

Piękno tej muzyki jest niezaprzeczalne i wytrzymało już wszystkie możliwe próby czasu. Kto nie zna Topografii Płuc, ten nie wie, o co chodzi w zabawie w swobodną improwizację.

Teksty pierwotnie ukazały się drukiem w nr 4/5 magazynu m/i, maj-czerwiec 2011


Evan Parker Trio and Peter Brotzmann Trio  The Bishop's Movie (VICTO)

Z pozoru karkołomne spotkanie ojców chrzestnych europejskiego free improv (Evan Parker, Peter Brotzmann, Alex Von Schlippenbach, Paul Lytton) i najlepszej czarnej sekcji rytmicznej współczesnego jazzu (William Parker-Hamid Drake), w ramach podwójnego trio, przynosi ponad godzinę swobodnej, rozwichrzonej improwizacji. Zarejestrowana ona została na koncercie w ramach Festiwalu Victoriaville w roku 2003r. (jedna z kanadyjskich inicjatyw krzewienia kultury jazzowej, zapewne za publiczne pieniądze). Nazwiska wskazywałyby rzeczywiście na łamanie karku, jednak owo rozwichrzenie okazuje się głęboko przestrzenne, a dodatkowo wszystko wskazuje na to, że muzycy w trakcie grania doprawdy słuchali się wzajemnie, z należytą uwagą podchodząc do szalonych eskapad dźwiękowych współtowarzyszy nagrania. O dziwo płyta dostarcza nam wielu fragmentów granych w duetach, czy trio, zatem w trakcie gry nie obowiązywała stara freejazzowa zasada "kupą mości panowie, kto głośniejszy ten lepszy". 



Ta swoista wstrzemięźliwość improwizacyjna spowodowała, iż wyszło z tego nagrania przecudne, 70-kilkuminutowe cacko free. Centralną postacią tego nagrania jawi się dla mnie - niespodziewanie - pianista Alex Von Schlippenbach (przypominamy sobie doskonałe "Hunting The Snake"?). E.Parker i Brotzmann grzeją w swe rury najlepiej jak potrafią, ale to on jest tu kluczowy. Gra w poprzek (jak na starego przeciwnika rytmu wypadało), intensywnie, zadziornie, koncentrując wokół siebie grę pozostałych pięciu muzyków. Bardzo konstruktywne granie, żadnych zawodów, jakichkolwiek wyścigów. Pozytywnie zaskakuje mnie Evan Parker na tenorze. Dawno nie słuchałem tak dobrej płyty z jego udziałem. Twarde mięso, ale w ramach uporządkowanej czasoprzestrzeni. Wielcy muzycy, doskonała płyta (szkoda, że niepodzielona na mniejsze części, ale to uwaga wyłącznie o charakterze technicznym, wynikająca z wrodzonego lenistwa recenzenta).


Evan Parker / Barry Guy / Lawrence Casserley   Dividuality   (Maya)

Ten oto skromny cedzik trafia pod polskie strzechy w roku 2004 (dystrybutor krakowski), wydany został przez irlandzką Mayę w 2001r., zmiksowany był rok wcześniej, a nagranie powstało w roku... 1997r. Trendna młodzież rzekłaby, że staroć to dramatyczny, my (tzn. ja i moje wybujałe ego) stwierdzimy, co najwyżej, że słuchać, iż nagranie powstało 7 lat temu (chodzi o brzmienie "live electronics, sound processing" użytego w nagraniu). 



Evan Parker dmie w swą rurę trzydzieści lat z górką, krew w nim brytyjska płynie zdecydowanie. Mówią, że nikt nie potrafi tak intensywnie oddychać, mając drewnianą rurę w otworze gębowym. To mój pierwszy z nim kontakt na większą skalę (w sumie wstyd się przyznać, ale co mi tam...). Barry Guy - kontrabasista o zasługach dla europejskiej muzyki improwizowanej nie mniejszych niż Parker. Lawrence Casserley - tu bez ściemy mogą przyznać, że pierwszy raz zetknąłem się z tym człekiem (odpowiada za brzmienie elektroniki, te z lekka archaiczne). Trio w kilku przypadkach przekształca się w duety, choć zawsze z udziałem Lawrence'a. Chłopaki jadę zdecydowanie bez trzymanki, choć od razu powiem, że cedzik zawiera w większości bardzo spokojny kawałek ... jazzu (?), współczesnej kameralistyki (?), improwizowanej zabawy na dwa żywe instrumenty i kawałek elektroniki (?)... Trudno ten chleb napocząć. Chwilami brzmi i łechta ucho fantastycznie, chwilami jednak gubię się i nie wiem, o co chodzi. Parker kwili na sopranie jak gąska, Guy jest zdecydowanie bardziej wyrazisty, dużo gra smyczkiem, lubi ostro szarpać za struny. Elektronika? Nie w moim guście, to raczej elektroakustyka, jeśli wiecie, co mam na myśli... Fachowcy się pewnie zachwycają, ale ze mnie kiepski fachowiec, potrzebuję mięcha i odrobiny drajwu. Jeśli wiecie, co mam na myśli... Następna płyta, proszę... 

Teksty pierwotnie zamieszczone na portalu Gaz-eta Vivo.pl w latach 2003-04








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz